lördag 7 mars 2009

Same same but different

Uwielbiamy wyjeżdżać na wakacje, ale wtedy zawsze mieszkamy jakby w tym samym hotelu. Przynajmniej jeśli chodzi o widok z okna. Celowo rezygnujemy z absurdalnego dopłacania za sea view, bo na sea chodzimy sobie popatrzeć we własnym zakresie, a z okien hotelowego pokoju podglądamy ludzi. Na pierwszym zdjęciu view z hotelu z Bangkoku, na drugim z Las Palmas. Można się dzięki takim widokom dowiedzieć między innymi, że Tajowie na dachach grywają w karty, a Hiszpanie (Kanarczycy?) wyprowadzają na nie swoje psy. O.

tisdag 3 mars 2009

Z brzuchem w Sve

Bo jednak nie jest tak, że wszędzie w ciąży jest tak samo. W Szwecji jest zupełnie szczególnie, pewnie podobnie jest w całej nordyckiej sferze, która do spraw zdrowia i ludzkiego ciała ma zupełnie szczególny stosunek.

A więc dlaczego tak mi dobrze w ciąży w Szwecji? Bo uzyskałam dzięki niej, a także dzięki kilku cudownym położnym, które dotychczas spotkałam, wiarę w swoje ciało. W to, że ono wie, jak sobie z tą normalną/nienormalną sytuacją poradzić, że jest w nim genetyczna, stara mądrość i wiedza, dzięki której poczęło się nasze dziecko (i pewnie za sprawą której straciliśmy poprzednią ciążę), i za sprawą której rośnie we mnie tak wspaniale, bez udziału leków, inwazyjnych badań, medycznego czary-mary. Medycyna jest obecna podczas moich spotkań z położną, która podczas wypytywania o samopoczucie i stany emocjonalne i "co w pracy" pobiera mi krew, sprawdza tętno dziewczynki i każe siusiać do kubka. Ale przede wszystkim dba o to, żebym się czuła bezpiecznie, dobrze, powtarza, jak pięknie wyglądam, jak cudowny jest brzuch na początku szóstego miesiąca i wciąż przypomina: Poradzisz sobie, Marta! A ja czuję, że sobie poradzę. Magiczne spotkania z położną Vibeke, czasem zabawną - wciąż podkreśla, jaką jestem młodą mamą, bo średnia wieku dla takich mam jak ja w Sztokholmie to z 34 lata - sprawiają, że ufam naturze. Bo w końcu już tyle się za jej sprawą stało i dzieje się wciąż w krainie po drugiej stronie pępka.

Gdy traciliśmy poprzednią ciążę, po okresie rozżalenia i złości pozwoliliśmy chyba przemówić w końcu do siebie spokojnemu głosowi lekarzy, którzy z dużą delikatnością ale i wiarą mówili o tym, że zazwyczaj natura i ciało wie lepiej niż emocje człowieka. Teraz, gdy wszystko idzie dobrze, nie widujemy lekarzy, ponieważ system stwarza nam możliwość nawiązania więzi z kimś doświadczonym i wykształconym w dziedzinie, która graniczy z medycyną, ale nie traktuje o chorobach.

Teraz wiem, co mam robić jeśli zauważę niepokojące objawy, ale wiem również, że nie wolno mi przeżyć ciąży zamęczając się myślami o zagrożeniach. Na koniec każdej wizyty Vibeke przypomina: Ciesz się ciążą, Marta, nie zapomnij cieszyć się ciążą. Tak, jakby mówiła: Ciesz się, że jesteś kobietą, popatrz, jaką masz w sobie siłę.

Choć wieczorami, gdy zasypiam, czuję, że największą siłę mają nóżki naszej córki, odbywającej właśnie spacer w kierunku nocnych przygód.

fredag 20 februari 2009

Gdybym miała odwagę

Jest takie miejsce w Sztokholmie, gdzie kończy się Mälaren a zaczyna Bałtyk. Stojąc zimą przy Slussen, w trakcie naprawdę zimnych miesięcy po lewej stronie rozciąga się połać grubego lodu, po którym mieszkańcy miasta biegają na skróty ze Starego Miasta na Södermalm (ale musi być naprawdę zimno!). Po prawej, morskiej stronie - terminale promowe, skąd w głąb archipelagu i dalej na wschód odchodzą promy. Bałtyk jest w tym miejscu ciepły, nie poddaje się zimie.

Podczas jazdy metrem do pracy to przy Slussen pociąg wyjeżdza z tunelu i za oknami widać mosty i wody miasta. To właśnie wtedy większość nieprzytomnych podróżnych z ipodami w uszach podnosi wzrok - bo szkoda stracić tej chwilę, spojrzenie na uspokajającą wodę jeziora i wieże domów na skraju Södermalm.

Dziś Mälaren było kompletnie zlodowaciałe. Poszarpane kawałki lodu przypominały zamarznięte fale, które jakby do końca nie chciały się oprzeć prawom fizyki. I później stopniowo, pod jednym z mostów - poddały się gładkości chłodu i stworzyły idealną, białoprzezroczystą taflę. Gdybym miała odwagę - przeszłabym się na spacer wśród tych lodowych fal.

tisdag 10 februari 2009

Wieczorami głaszczemy się po brzuchu

Pisarka, która niewiele rozumie

Z kilku powodów czytam znowu "Polkę" Gretkowskiej. Wnioski? Nie, jednak nie jest to fajna książka.

Nie mam na myśli jej stosunku do ciąży, który akurat jest jak najbardziej w porządku, bez ginekologicznych detali, bez uniesienia błogosławieństwem i rolą Pramatki, reinkarnowanej w jej ciele, albo, co gorsza, noszącej "dzidziusia pod serduszkiem". Umiarkowanie antropologiczne spojrzenie na ten stan jest mi bliskie. Ale ta Szwecja z jej opisów - strasznie daleka.

Gretkowska nigdy nie pokochała Skandynawii, co przebija z każdej linijki na jej temat napisanej. Nie rozumie Szwedów, krajobraz jej nie koi, tylko nudzi, meble z Ikei śmierdzą. Nigdy nie nauczyła się szwedzkiego, co dziwi, skoro język jest kluczem do zrozumienia rzeczywistości, na którą się zdecydowała. Robi błędy gramatyczne, pisze po szwedzku niepoprawnie, bez serca, bez chęci, by było prawidłowo (w końcu po polsku nie robi błędów ortograficznych!) i miało sens. Jej ginekolog ma na imię Brigitta? Nie sądzę. Szwedki mają na imię Birgitta i nie wydaje mi się, by ta, którą spotkała Gretkowska była wyjątkiem.

Gubi sens świętych dla Szwedów długich i krótkich samogłosek (wg Gretkowskiej sällskapsjuk-osoba nie mająca ochoty na kontakty towarzyskie, normalna w końcu sprawa - to salskapsjuk - nie dość, że napisane z błędem - halo, wydawco! - to jeszcze zupełnie niepojęte zjawisko).

Jej lądowania na sztokholmskim lotnisku są przykrymi uderzeniami o twardą ziemię, daleko jej do zachwytu Olgi Tokarczuk nad piękną podłogą terminalu i mojego - nad jego przestrzenią i spokojem.

A ja lubię lądować w Szwecji. I dlatego się nieco na Gretkowską obrażam. Że nie wystarczyło jej chęci, by te twarde uderzenie kół samolotu o granitowy kontynent polubić.

Nawet jeśli tylko dla siebie - powrót

Po dwóch miesiącach nieupdatowania - powracająca M wie doskonale, że wraca wyłącznie do siebie. Dziś w godzinie południowej, bez szansy na lunch czy spacer od wielu tygodni, stukając zimnymi paluchami w klawiaturę (w nowym biurze w środku skandynawskiego lutego chodzi klimatyzacja jak w hotelu w Bangkoku w środku lata) - dostałam wiadomość od M, który, sądząc po treści - znajdował się w podobnym stanie służbowej histerii. I po co?

Od dwóch miesięcy ani słowa na blogu. Może z dwa fajne zdjęcia. Masa nieodpowiedzianych mejli. Ciało całkowicie zesztywniałe, przyzwyczajone od trzech lat do dwóch godzin jogi tygodniowo drętwieje w pozycji wojownika. Wracam dla siebie, do siebie. Może nie na wieś na tydzień, ale na godzinę dziennie jak najbardziej.