lördag 20 mars 2010

Ze Szwecji

Kiedy byliśmy w Egipcie, wylądowaliśmy przez przypadek w hotelu all inclusive, z nieograniczonym, wydawałoby się, dostępem do masy pysznego jedzenia i drinków z palemkami. Nie był to jednak nasz pierwszy raz na garnuszku Egipcjan i wiedzieliśmy, nie nie możemy się spodziewać kulinarnych fajerwerków, ponieważ oni po prostu nie potrafią gotować. Lunche i kolacje sprawiały, że tęskniliśmy za najprostszą, pyszną pastą (bekon, papryka, creme fraiche z chili), którą gotujemy w 10 minut w domu, gdy nic innego nie przychodzi nam do głowy. Śniadania natomiast były całkiem ok, trudno coś zepsuć, gdy wszystkie produkty leżą osobno i od kreatywności śniadaniowca zależy, co z nimi zrobi.

Jogurt naturalny plus płatki pełnoziarniste, plus mała łyżka czekoladowych na osłodę. Aż pewnego ranka...

Dochodzimy do sedna wpisu, który ma być o tym, co zrobiło ze mnie blisko sześć lat mieszkania w Szwecji ze Szwedem, który do wielu kwestii ma bardzo zasadniczy stosunek. Zaraźliwy.

Pewnego ranka Egyptian breakfast chef wymieszał resztkę czekoladowych bobków, które dodawałam do pełnoziarnistych płatków, z pseudoczekoladowymi kulkami typu Nesquick. To czekolada i tamto czekolada, pomyślał pewnie i fru.

"Chocolate flakes are not all the same!!!" zagotował się Szwed, któremu pokazałam zawartość swojej miski. Rzeczywiście, nie były. Sześć lat temu nie zwróciłabym na to najmniejszej uwagi. A teraz...

Nie mieszamy kulek śniadaniowych.
Nie dubbingujemy tv.
Nie jemy pysznie zbrązowiałych bananów, a mleko wylewamy, jeśli przekroczy termin przydatności o piętnaście minut.

Jesteśmy stąd, ze Szwecji.

Inga kommentarer: