torsdag 29 november 2007

As a followup of the popular demand...


...that is what the first window Christmas star in Northern Europe looks like! I'm afraid we are going to keep it until March, like the unfamous balcony decorations that once stayed on until Easter. Eh...

måndag 26 november 2007

Henna

Cały weekend minął nam na rozmowach z Henną z miasteczka Lady Grey przy granicy z Lesoto. Henna graniczy teraz z nami, drzwi w drzwi, talerz w talerz. Śmiesznie. Henna opowiada o swojej pracy w szkole (która, jak się okazuje, niewiele się różni od pracy nauczyciela w Szwecji czy w Polen, wiem, co mówię, skazana na współzamieszkiwanie z nauczycielami przez większą część życia), ale przede wszystkim o życiu na farmie w górach Afryki. Główni bohaterowie historii to hieny, które notorycznie wpadają pod koła jeepa jej męża, i czarne mamby przynoszone w psich pyskach na próg jej domu. Każdą historyjkę Henna kończy tubalnym "Ha! What a shame!" i wybucha śmiechem! A my z nią. Na razie milczymy na temat ewentualnych konsekwencji spotkania z czarną mambą podczas pobytu L w Lady Grey. Najwyżej kupi sobie strzelbę.

Próbuję sobie wyobrazić miejsce, z którego Henna pochodzi i widzę farmę z "Hańby" JM Coetzee. Muszę przeczytać jeszcze raz.

***

We were talking with Henna the whole weekend. Henna comes from Lady Gray, a little town in South Africa, close to the border with Lesotho. Right now Henna is close to our borders, one bedroom door next to another, plate to plate. Henna talks mostly about her teaching job, which appearantely is not much different from what teachers in Sweden and Poland are dealing with (and I know what I am talking about, happy to have been sharing apartments with teachers for most of my life). Otherwise she talks about her life on a South African farm high in the mountains, with the imminent parts of it: hyenas hit by her husband's jeep and black mambas, regularly delivered by her dogs to the front porch. Every litte story is finished by "Ha! What a shame" and a fountain of laughter. We laugh with her, trying not to think about L meeting black mambas during his stay in Lady Grey. He might have to get a rifle or something.

I try to imagie the place where Henna is from and I see the farm from "Disgrace" by LM Coetzee. Must read it again.

onsdag 21 november 2007

M is busy

Plan na dzisiaj
praca, szwedzki, koncert, na deser resztki workshopu branżowego (szkoda, że tylko resztki, bo włożyłam w niego dużo pracy, ale koncert to prezent urodzinowy, na który L czeka od maja, a ja od czerwca), sen.
Plan na jutro
praca, bieg do domu, spotkanie z kobietą z Republiki Południowej Afryki, która zajmie sypialnię obok przez najbliższe trzy tygodnie. Jak wygląda, co lubi, co je, czego od nas oczekuje? Nie wiem. Jak się dowiem, napiszę.

***

The plan for today:
work, Swedish class, a concert, leftovers of the branch workshop for the dessert (pity that only leftovers, since I have invested plenty of time and engagement in organization, but the concert is a birthday present, L has been waiting for it since May, me - since June), sleep.
The plan for tomorrow:
work, running home, meeting the South African lady who will occupy our guest bedroom during coming weeks. What does she look like, what kind of person she is, what does she eat and expect from us? I don't know. When I find out, I will let you know.

måndag 19 november 2007

Silly cheap IKEA ghost

Wczoraj około 17, ja gotuję obiad, L ociepla okno w pokoju czekającym na naszego czwartkowego gościa (musi mieć ciepło, w końcu przyjeżdża z RPA, a tam teraz początek lata!). Zapalam świeczki na kuchennym stole, jemy, sprzątam po obiedzie, godzinne pogaduchy z mamą na sky, dwa ostatnie odcinki "Homicide. Life on the Streets" na dvd, chwila czytania, szybki prysznic i do łóżka. Przed snem spełniam małe rytuały, jednym z nich jest szklanka wody na nocnym, spotykamy się z L w ciemnej kuchni przy zlewie, a kuchnia otoczona jakimś dziwnym blaskiem. Sąsiedzi z przeciwka rozwiesili już co prawda świąteczne dekoracje, ale źródło światła jest znacznie bliżej, na naszym stole pod oknem pali się jedna z czterech świeczek, które wiele godzin wcześniej zapalilam gotując obiad. Wszystkie pozostałe zgaszone, ale nie wypalone do końca. Patrzymy na siebie myśląc dokładnie to samo: did you light that candle? Ja wiem, że jej nie zapalilam, wściekam się na L, że mnie straszy, że świeczka, głupi podgrzewacz z IKEI nie może się palić tyle godzin, że wszystkie pozostałe wyglądają na zgaszone, tylko ta jedna - jakby paliła się od jakiegoś czasu. Ale nie tyle godzin! Znam L i repertuar jego pomysłów i wiem, że wytrzymałby być może do pierwszej oznaki strachu z mojej strony i przyznał się do żartu. Zapalamy światła w kuchni, gasimy cholerną świeczkę i debatujemy. Nic nie wskazuje na to, żeby którekolwiek z nas zgasiło świeczki po obiedzie, ani żeby zapalilo tylko tę jedną po kilku godzinach. Ok, nie jesteśmy w naszym domu sami. L, wychowany na historiach swojej babci, przekonanej, że świat wypełniony jest duszami tych, którzy mają kłopoty z dotarciem na drugą stronę, mówi: Idź sobie, nie chcemy żebyś tu był. Ja: Albo zostań, ale nas nie strasz. Nie chcemy się ciebie bać. Zastanawiamy się chwilę, czy dotarło... Gasimy światła. Dobranoc, duchu!


***


Yesterday, around 5 pm, I cook, L busy preparing the room for our Thursday guest (the South African teacher, she needs to have it warm, we don't want to risk thermal shock!). I lighten the candles on the kitchen table, we eat, I clean, hava an hour chat with mom on skype, we watch two last episodes on "Homicide. Life on the streets", read a bit, take a warm shower and go to bed. I remember about a glass of water on my night table, L is still in the bathroom and we meet in the dark kitchen. Dark? It's drowned in a strange blinking light. The neighbors from across the street have already put up the Christmas decoration, but the source of light is much closer, on our kitchen table! One of the candles is still lit, but the silly cheap IKEA candles do not last that long! I look at L, mad because he seems to have played a joke on me, but I know he would give it up as soon as I seem scared enough. We light all the lights, put out the candle, sit at the table and wonder, sure that none of us neighter put out the other candles nor lit that only one later on. L, brought up by a grandma convinced that the world is full of souls that have problems finding their way out to the other side says: Please go, we don't want you here. I say: Ok, you can stay, but we don't want to be afraid of you. For a while we sit wondering if he registered. We switch the lights off. Good night, ghost!



lördag 17 november 2007

Herbata Wszystkich Świętych



Szwedzkie Wszystkich Świętych, zaskakujący rytuał milczenia na temat tego święta w dniach je poprzedzających i kompletny brak planów z nim związanych, a później cudne morze lampek w najpiękniejszym cmentarzu na świecie, podsztokholmskim Skogskyrkogården, czyli Leśnym Cmentarzu, esencji szwedzkości, esencji spokojnego stosunku do spraw życia i śmierci.

Cmentarz jest w lesie, czy raczej las jest cmentarzem, cmentarz jest lasem. Spokój sosen, spokój trawy i wszystkich, którzy to miejsce odwiedzają. Las ciągnie sie w nieskończoność, tak samo groby, co daje dziwnie wyciszające wrażenie – a może przerażające, bo pokazuje świat takim, jakim jest. Lasem grobów.


Szwedzi odwiedzają cmentarze w pierwszą sobotę listopada, naprawdę to robią. Kłopoty z zaparkowaniem samochodu dokładnie takie, jak przed polskimi cmentarzami, ale przed bramą zaskoczenie: szwedzki kościół protestancki reprezentowany przez energiczną panią – ksiądz - jakkolwiek nazywa się żeńska odpowiedniczka pana księdza (język polski nie przewidział takiej możliwości i pewnie jeszcze długo nie weźmie jej pod uwagę) - w każdym razie zajmowała się ta sympatyczna osoba rozdawaniem gorącej kawy i herbaty wchodzącym na cmentarz. Bo przecież zimno. Do ciepłego kubka dodawała przechodzącym ciastko do ręki. Zauroczona napisałam mamie wiadomość, odpowiedź przyszła po paru minutach: u nas też księża stoją przed bramami cmentarzy. Są facetami i zbierają kasę.


(foto: http://www.stockholm.se/Extern/Templates/InfoPage.aspx?id=35394, więcej o cmentarzu: http://whc.unesco.org/en/list/558)

fredag 16 november 2007

A love affair

Zdanie z mejla M o blogach pisanych i czytanych głownie w pracy! Rozmowy o tym, jak wyglądała praca przed zaistnieniem Internetu są wypełnione oczywistościami (ze sobie tego zupełnie nie potrafimy wyobrazić). Zastanawia mnie natomiast inna rzecz: jak Internet wpływa na moją już i tak fatalną umiejętność koncentracji. Podczytywanie sobie przeróżnych rzeczy w pracy sprawia, ze nie poświęcam im pełnej uwagi, manewruję między Outlookiem a artykułami z Przekroju/blogami o modzie/gmailem - i nagle się okazuje, że trzy minuty, które bez szczególnego uszczerbku dla swojej pracy jestem tym lekturom w stanie poświęcić zupełnie wystarczają wyłapanie w treści tego, czego tam szukam (a szukam inspiracji na nową kieckę i krótkich fajnych newsów przydatnych do kreowania swojego wizerunku osoby dostarczającej krótkich fajnych newsów, haha!).

Skutek: nieumiejętności koncentracji na dłużej, umysł wyćwiczony w ekspresowym wyłapywaniu rzeczy śmiesznych, błahych, ważnych - whatever comes - nie jest w stanie skupić sie na dłużej, bo nie ma takiej potrzeby. Bo już myśli o tym, dokąd zaprowadzi go link pod właśnie czytanym tekstem.

Ta notka jest również skokiem w bok od służbowych sprawek, jakżeby inaczej…

***

A sentence from M’s mail about blog entries written and read mainly at work! No use talking here about how the Internet makes our work possible and how we cannot imagine being who we are professionally without it. What makes me wonder is how the Internet influences my already terribly bad ability to focus. Reading all kinds of stuff at work forces me to maneuver between Outlook, press articles/fashion blogs/gmail – and it turns out suddenly that the three minutes that I am able to dedicate to it without getting myself in trouble is exactly enough to get what I want from the web (and what I want is new dress inspiration and all kinds of unnecessary, cool pieces of news that make me a good provider of those, haha!).

The result: complete and utter inability to concentrate for a longer period of time, my mind, well trained in catching what it wants in notime is not able to focus for a long time, because it simply does not have to. Because it is already tempted by the curiousity of what is hidden behind the next link.

This post is also a result of an love affair with blogger, a betrayal of my professional relationship with MS Office...


onsdag 14 november 2007

Mitt Stockholm. Gramatyczny chichot.

Nazwa bloga MinStockholm to gramatyczny żart, co byłam zmuszona objaśnić oburzonemu niepoprawną forma tego slówka L. M in Stockholm: i wszystko jasne, Marta in Stockholm, pisane razem uzyskuje niechlubną rangę zwyklej imigranckiej pomyłki szwedzkiego rodzajnika. Szwedzkie rzeczowniki są słówkami en i ett, końcówka rodzajnika dodawana jest do przymiotników i zaimków dzierżawczych, Min Stockholm oznaczałoby Moj Sztokholm, gdyby tylko Stockholm był słówkiem o rodzajniku ett. Ale nie jest, w związku z tym poprawną formą byłoby Mitt Stockholm, co jakkolwiek poprawne po skandynawsku, nie znaczyłoby nic po angielsku. A tak wyszedł żart z siebie samej, swojej prywatnej wojny ze szwedzkimi rodzajnikami. A więc MinStockholm, żeby było imigrancko, angielsko, choć w przecież głównie po polsku.


***


Blog's name is a joke, the explanation is necessary for Swedish-English readers (and my dear L, annoyed by the grammatical mistake he thought I had made). M in Stockholm leaves no doubts, Marta in Stockholm is clearly who I am, but typed together acquires a shameful rank of immigrat mistake. Swedish nouns are ”ett” and ”en” words and such endings are adjective and pronoun sufixes. Min Stockholm could mean ”my Stockholm” if Stockholm was an ”ett” word. But it's not! The proper form, however, Mitt Stockholm, would mean nothing in English. MinStockholm is my private joke, an expression of my immigrat war with Swedish grammar. MinStockholm: to make it immigrant, English – with mostly Polish posts... ha!


tisdag 13 november 2007

...piekła nie ma?

Ech, dostało mi się po uszach za ironiczne podśmiewanie się z rzeczy ostatecznych. Parę dni temu prowadziłam śmieszno-sarkastyczną konwersację z V na msn pod generalnym hasłem ”Chulaj dusza, piekła nie ma”, a tu jednak okazało się, że jest. Jak długo będziesz żyć, spytał V, bo on umrze, tak zaplanował, w wieku 134 lat. Ja umrę w 91 roku życia. Śmierć nastąpi na niezwykle niebezpiecznym zakręcie nadmorskiego klifu w Kalifornii, klifu, który będę przemierzala niebieskim samochodem w wyjątkowo słoneczny dzień. Cała konwersacja wywołała mnóstwo digitalnych chichotów, naiwni nie podejrzewaliśmy, że złe wiadomości czają się za internetowym rogiem.


Zmarł Micke, słodki Micke, anielskowłosy, z miekkimi dłońmi, które z moimi włosami czyniły cuda. Micke śmiał się za każdym razem, gdy przychodziłam. Śmiał się również obcinając moją grzywkę, obsypując nas oboje deszczem malutkich sztywnych włosków, które nieśmiało strzepywał z moich policzków. Otwartymi dłońmi.


Micke miał 33 lata. Śmierci spodobała się po raz pierwszy ktoś taki, jak ja. Identyczny. Wymawiam jego imię, pobrzmiewa bardzo skandynawsko, sztokholmsko, z tym śmiesznym podwójnym k w środku i mocnym e na końcu. Micke. Do widzenia.


A włosy zapuszczam, asymetria już prawie niezauważalna niech będzie ostatnim jego śladem we mnie.


***

Well, I got my butt kicked for silly laughs at things not to be laughed at. A couple of days ago V and I had an msn conversation under the general topic ”Carpe diem, there is no hell” and now it turns out that there is. How long are you gonna live, asked V, admitting that he plans to go on until 134. I shall die at the age of 91, I said. I will die as a result of a car crash at a cliff coast of California on a particularly sunny day. The whole coversation caused lots of digital giggling, naive, we did not expect that bad news were just behind the digital corner.


Micke died, sweet Micke, angelhaired and soft handed. He laughed every time I would come by and when he would cut my fringe, spraying my face with thousands of tiny hair bits. He would take them off my face later with an open hands.


He was 33. For the first time death fell for someone exactly like me. Identical. I pronounce his name outloud, it sounds very Scandinavia, Stockholmish, with the funny double k and strong e at the end. Micke. Good bye.


And the hair will grow for now. As the last visible sign of Micke in me.

måndag 12 november 2007

So here it comes

Plan sprzed kilku lat był następujący: codziennie w kalendarzu jedno zdanie na temat każdego dnia, coś potencjalnie niewartego zapamiętania. Cel: sprawdzenie, czy będę te rzeczy pamiętać. Zadziałało: pamiętam dźwięk kolczyków turkusowymi kamykami wokół uszu, pamiętam, o czyich urodzinach zapomniałam w 2005 roku (tak, R, o twoich) i wiele innych rzeczy. Zapiski niespecjalnie osobiste. Taka gra pamięci. So here it comes: MinStockholm, M in Stockholm. Blog.

***

The plan from a couple of years ago was simple: an everyday note in the calendar about the day that passed, something completely not worth remebering. The aim: to check if I will actually remember those things. And so it worked: I remembered the sound of turkoise earrings round my ears and whose birthday I managed to forget in 2005 (yes, R, yours) and much, much more. The notes were not particularly personal. Rather a memory game. So here it comes: MinStockholm, M in Stockholm. The blog!